O największym siłaczu jakiego widział świat

O największym siłaczu jakiego widział świat

Wiele razy wydaje nam się, że w trudnych sytuacjach Pan Bóg nas zostawia samych sobie. Wołamy Jego imienia, a w odpowiedzi echo odpowiada tym samym. Często wtedy się denerwujemy, w jakiś sposób gniewamy się na Pana, bo według nas nas opuścił. W takich sytuacjach miejmy w głowie cytat z Księgi powtórzonego prawa:


 

Ostatni okres czasu to kolejne wzloty i upadki, jednak postanowiłem nadrobić stracony czas, w którym byłem daleko od Boga. Czując Bożą obecność postanowiłem nawet wstąpić do wspólnoty, co dla mnie jest potężnym wyjściem z tak zwanej strefy komfortu, ale jak się okazało jestem… za stary… 😉 Nie ukrywam, trochę się rozbawiłem ale akurat trafiłem na wspólnotę studencką, zrzeszającą osoby w wieku do 26 lat. Za dwa tygodnie stuknie mi 28 także musiałem się zadowolić godziną uwielbienia w kościele. Zaczynam dostrzegać ile czasu zmarnowałem na siedzenie w domu i topienie się w grzechach, gdzie w obrębie kilku minut drogi samochodem działy i dzieją się piękne akcje uwielbienia, jak i spotkania młodych, radosnych katolików. Odczuwam takie przekonanie, że takiego kościoła młodym potrzeba. Takiej wspólnoty, która ich połączy nie tylko wiarą, ale też i nicią przyjaźni. Pamiętam jak w zeszłym roku po raz pierwszy poszedłem na Wielbienie. Było to dla mnie coś przedziwnego, ale i pięknego. Poczucie takiej żywej wiary, no i chór (uwielbiam takie śpiewy) pięknie rozpala serca i prowokuje do silniejszego zawierzenia Swojego życia Bogu.

Gdy odszedł ode mnie grzech, wraz z nim odeszli moi przyjaciele – jak to zwykle bywa, ale dopiero od ostatnich kilku tygodni zaczęła mnie ogarniać prawdziwa tęsknota za drugim człowiekiem. Oczywiście są ludzie w pracy, jest rodzina, ale gdzieś brakuje tego pierwiastka ludzkiego. Czuję, że Bóg idzie obok mnie, wiem, że gdzieś mnie prowadzi, ale dokąd? Tak jak wspomniałem, odczuwam wielkie pragnienie dołączenia do jakieś wspólnoty, może tu o to chodzi? Może ktoś z was miał podobnie?

Na koniec chciałbym się z wami podzielić pewną opowieścią, którą usłyszałem w poniedziałek w kościele, w którym prowadzone są aktualnie misje parafialne.

Pewien człowiek chodził wszędzie z Panem Jezusem. Tam gdzie były jego ślady, obok szły też ślady Boga. Szedł tak przez radosne i piękne dni, ale gdy trafiały się te gorsze, to widział tylko jeden ślad. Sytuacja – jak to w życiu – znów się zmieniała, a człowiek widział kolejne ślady obok swoich. Cieszył się, że Bóg do niego wrócił i znowu mogą iść razem przez życie. Niestety, po pewnym czasie znowu nadeszły gorsze czasy, a człowiek ponownie zobaczył tylko jeden ślad. Nie wytrzymując zaczął krzyczeć na Boga – jak możesz mnie zostawiać w takich trudnych chwilach! Dlaczego jak jest dobrze, to idziesz obok mnie, a jak jest źle, to nagle znikasz! Człowiek usiadł, zaczął płakać, a Pan Jezus zmiłował się nad Nim, przyszedł do niego i powiedział mu – Oj człowieku, czemu tak mówisz. Przecież te ślady są moje.
– Jak to Twoje? To gdzie są moje? – zapytał człowiek. – Nie ma Twoich śladów, bo przez ten trudny czas to ja Cię niosę na rękach.

Pan Jezus dźwigał krzyż, na którym były moje i Twoje grzechy. Pan Jezus dźwigał na swoich barkach brzemię całego świata i niósł je na Golgotę, aby na niej ofiarować się za cały świat. W przytoczonej opowieści widzimy Pana Jezusa, który i nas bierze na Swoje ramiona, gdy jest nam ciężko, a skoro potrafi udźwignąć grzechy całego świata i każdego z nas, to bez wątpienia Chrystus jest największym siłaczem, jaki chodził po ziemi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *