Wydaje mi się, że im człowiek mądrzejszy, tym bardziej głupieje.
Ostatnie dwa lata są dla mnie prawdziwą kolejką górską. Wzloty, ekstaza i radość mkną niczym wagonik w dół w kierunku smutku i powracającej depresji. W momentach, w których wydaje mi się, że wiele rzeczy w sobie poukładałem i teraz może być tylko lepiej, dostaję przysłowiowego liścia i zdaje sobie sprawę, że jest dokładnie tak samo.
Odmieniłem swoje życie. Po starym mnie został tylko cień i ataki złego, żeby mnie dobić i przypomnieć kim byłem i co robiłem. Oczywiście te myśli powracają tylko wtedy, gdy jest na prawdę źle, bo przecież wtedy każda dobitka waży więcej.
Dziwnie żyć z myślą o ludziach, których się kochało, traktowało jak przyjaciół, braci można było stracić w jeden dzień. Przyjaciół, z którymi dzieliło się niemal każdą myśl, za którymi poszłoby się w ogień. Parafrazując pewną polską komedię (kiedyś jeszcze takowe faktycznie zabawne kręcili…) dałbym sobie za nich rękę uciąć i wiecie co? Teraz nie miałbym ręki. Nie chcąc się żalić ale dla zrozumienia kontekstu mojego dzisiejszego wpisu dodam, że gdy skończyliśmy dziesięcioletni związek, ledwie dwa tygodnie później zakończyliśmy dwudziestoletnie przyjaźnie z kolegami z „piaskownicy”. Powód?
Sam chciałbym go znać.
Później straciłem kontakt z najbliższą rodziną. Później z rodzicami, z Bogiem i na końcu z samym sobą.
Chciałem to wszystko skończyć, powiedziałem sobie, że wystarczy i tak był ze mnie wrak człowieka. W miesiąc straciłem wszystkich, których kochałem. Wszystkich, którzy mieli dla mnie znaczenie i dla których poświeciłbym wszystko. Wtedy przyszedł Pan Bóg.
Gdy ktoś mi mówi – cudów nie ma – odpowiadam bez wahania – są, patrzysz na jeden z nich.
Jestem cudem. Takim samym jak Ty, czy Twoi rodzice i znajomi ale ja jestem wyjątkowym cudem dla siebie samego. Może dziś to nie pora na świadectwo (bo zajęło by chyba kilkanaście stron, a to i tak będzie długi wpis) ale na pewne konkluzje, które od kilku tygodni budzą mnie w nocy i zabierają sen.
Gdy Pan Bóg wziął moją rękę (dosłownie, czułem to) wiedziałem, że to nie koniec, a początek walki. Walki, o jutro, o moją przyszłość. Walki, którą dziś z otwartym sercem i miłością nazywam – w trakcie wygrywania – bo wygram ją dopiero na uczcie w niebie. Zaczęło się prostowanie wszystkich moich grzechów i stopniowe zrzucanie ciężarów – (opisywałem co nie co w pierwszym wpisie, zapraszam zaciekawionych do lektury). Wszystko szło dobrze. Brak kontaktu z „przyjaciółmi”, z ex, z rodziną zaczął nie być aż tak bolesny. Zacząłem to akceptować i traktować jako wolę Bożą, ku mojemu wzrostowi w wierze – i jak się okazało w marcu – faktycznie tak było.
Gdy zostawiłem za sobą przeszłość, pewnie poszedłem w przyszłość poznając nowych ludzi, nawiązując nowe relacje. Dziś mówię sobie, że poprzedni rok i okres od marca do sierpnia był najlepszym okresem w moim świadomym życiu. Co się więc popsuło? Co wróciło?
Niemoc. Pustka. Przeszywający sumienie ból i strach… Tak, wielki strach o to, czy się to nie powtórzy, czy znajdę w sobie siłę, czy dam radę w czasie próby.
Nie dałem.
Jednak nie było tak źle – jak mi się wydawało.
Nie wróciły jednak „demony przeszłości”, tylko przybiły mnie zwykłe, życiowe wybory, na które (jak byłem pewny) byłem przygotowany.
Nie byłem.
Minęło pół roku, a ja dalej tkwię w tym samym miejscu.
Z różnymi efektami.
Po ponad roku od mojego nawrócenia chciałem podzielić się z wami moimi spostrzeżeniami z tego, jak żyje się z Bogiem.
Ciężko.
- Bóg zabrał ode mnie wszystko to, co mnie niszczyło i przez co trwałem w grzechu wliczając w to ludzi.
Codziennie się za nich modlę i wybaczam im w sercu. Nie mam już do nich urazy ale ciągle czuję ten ból i smutek, że mnie zostawili. Może tak właśnie ma Bóg? Przebacza nam nasze grzechy ale wewnętrznie czuje ten smutek, że go obrażamy?
Nie, na pewno tak nie ma, bo byłby bardzo smutnym Bogiem. - Różaniec to potężna broń. Pamiętam, jak pierwszy raz odmawiałem nowennę pompejańską – z dość sporym dystansem, ponieważ zawsze uważałem, że to Pan Bóg jest jedyną osobą, do której się mogę zwracać, a Maryja to tylko matka Boga. Kiedyś wam o tym opowiem, bo to piękna historia mojego love story z Maryją. Może nawet w tym tygodniu, bo jestem w trakcie kolejnej już nowenny i czuję jak zawsze dużą potrzebę ją rozpowszechniać.
- Bóg i wiedźmin to moi najlepsi przyjaciele. Całkiem niedawno, kolega z pracy zdziwiony faktem, że taki miłośnik czytelnictwa jak ja nigdy nie czytał „najlepszej” (jego zdaniem) książki fantasy. Przyniósł mi pierwsze dwa tomy – spoko, poczytam w wolnej chwili. Nie wiem dokładnie, czy minęło pięć, czy osiem godzin chociaż dla mnie wydawało się to jakby chwila – historia Geralta i świty wciągła mnie do świata pełnego potworów i przygód. Dziś jest mi bardzo smutno, ponieważ zostały mi ostatnie dwa tomy i staram się czytać maks rozdział dziennie (chociaż wczoraj niechcący przeczytałem cały tom). Wiem, że Bóg mi podsunął te książkę dokładnie teraz, bo dzięki niej mogę wyjść z tego świata do pustkowi Nilfgaardu czy do Brokilonu.
- To czego chcemy i oczekujemy nie zawsze jest tym, czego chce i oczekuje od nas Bóg. Złapałem się na tym kilkanaście razy ale powoli zaczynam dostrzegać Jego wolę i widzę to też po sobie. Izolacja od świata na pewno nie jest w Jego woli, dlatego też wczoraj pogrążając się w sobie dostałem zaproszenie na rodzinne oglądanie filmu z rodzicami. Nie chciałem ale czułem w sobie tak potężny przymus i słowo, które towarzyszy mi od ostatnich rekolekcji – pokuta, że stwierdziłem – to będzie moja pokuta, spędzenie wieczoru z rodzicami. Mam z nimi cudowny kontakt – spokojnie ale pokutą nazwałem to dlatego, że tato stwierdził, że posłuchamy sobie śląskich szlagierów, na które mam uczulenie – objawy – więdną mi uszy, czuje zażenowanie i ból w okolicach prawego płata mózgowego. Tak, to była pokuta – słuchanie szlagrów – ale z rodzicami, czym uczyniłem im radość, że spędziliśmy razem czas.
- Gdy jest źle, wszystko się znowu wali to czas, w którym trzeba jeszcze mocniej zaufać Bogu.
- Gdy czujemy, że Go nie ma, gdzieś sobie poszedł, to tak na prawdę stoi obok i jest jak nauczyciel podczas sprawdzianiu – siedzi cichutko i patrzy co zrobimy, czy jesteśmy gotowi, czy dobrze go zrozumieliśmy.
- Św. Józef jest spoko.
- Ogólnie święci są spoko – to też temat na inny blog.
- Niektórych muszę osobiście przeprosić – nie w sercu ale twarzą w twarz, chociaż za pewne moja twarz nie wyjdzie z takowego spotkania cało.
Tak więc co łączy Boga i wiedźmina? Pomagają mi przetrwać ten trudny dla mnie czas.
Niedawno na instagramie poinformowałem was o próbie samobójczej mojego kolegi, mojego pracownika.
Wszystko z nim dobrze, mam nadzieję, że uda mi się go przekonać do podjęcia terapii. Opowiem wam o tym, ku przestrodze.
Dawno nie miałem w głowie tylu pomysłów i tematów, którymi chciałbym się z wami podzielić, chociaż pewnie zbyt wielu was nie ma ale nie przejmuję się tym. Wiem, że jeżeli coś mądrego Duch Święty przeze mnie tutaj napisze, to Bóg to pokieruje do tej jednej osoby, która akurat ma to przeczytać. 🙂
Jeżeli dotrwaliście do końca – szacun, bardzo się cieszę.
Taki luźny wpis. Uważajcie na siebie, kochajcie się, chwalcie Boga i życzę Wam wszystkim wspaniałego, błogosławionego tygodnia! 🙂
Jest też między nimi istotna różnica. Jeden z nich jest postacią fikcyjną, a drugi nie 🙂